Co do „tezy” o rozwoju Kaya – nie upieram się i nie prowadzę w tej kwestii żadnych naukowych badań, to po prostu moje całkiem osobiste spostrzeżenia (chociaż, jak zauważyłam, podobne do przemyśleń wielu innych osób), wynikające z kolejności, w jakiej jego książki czytałam, czyli z tego, jak były wydawane w Polsce. Wiem, w jakiej kolejności były pisane i rzeczywiście „Mozaikę” nie tak łatwo tu „zaszufladkować” (i bardzo dobrze, pisarzy, których łatwo zaszufladkować, mamy mnóstwo). Nie czytałam „A Song for Arbonne”, dlatego trudno mi ogarnąć twórczość Kaya bardziej całościowo.
Jak już pisałam, bardzo lubię „Mozaikę”, ale wyjątkowo długo się do niej przekonywałam, tak naprawdę dopiero „Władca cesarzy” rzucił na mnie ten czar, który uznaję za charakterystyczny dla pisarstwa Kaya. Po nim sięgnęłam po raz drugi po „Pożeglować do Sarancjum” i dopiero wtedy „chwyciło”. Patrząc obiektywnie, rzeczywiście ta dylogia jest najbardziej dojrzała i językowo, i fabularnie (co nie zmienia faktu, że dużo częściej wracam do „Tigany” czy „Fionnavaru”

), za to „Promienie” wyglądają bardziej na kontynuację drogi wybranej w „Lwach” i stąd właśnie to zaskoczenie czytelników. Nawet sceny w lesie półświata nie dorównują scenom z zubirem, jakby pradawna i dzika moc, która w obu przypadkach na chwile się ujawniła, z każdą chwilą traciła znaczenie i zanikała. Co zresztą właśnie dzieje się w tym świecie pod dwoma księżycami, zastanawiam się tylko, na ile świadomy jest wybór sposobu, w jaki Kay to zjawisko opisuje: to zauważalne dla wszystkich zmniejszenie emocji. Możliwe, że odpowiedź przyniesie nam "Ysabel", ale pewnie nieprędko.